Krzysztof Struziak

Zagłada szczucińskich Żydów we wspomnieniach mieszkańców

Autor „Wytycznych postępowania z Żydami Reinhard Heydrich już 21 września 1939 r. nakazał skupienie ludności żydowskiej w niektórych miejscowościach do izolowania Żydów od Polaków i zakładania odrębnych dzielnic żydowskich. Organizowanie gett propaganda niemiecka uzasadniała wobec Polaków najczęściej względami bezpieczeństwa i higieny, rzekomego schronienia przed epidemiami, których roznosicielami byli jakoby Żydzi. Ludności żydowskiej natomiast wmawiała, że getta nie są aktem wymierzonym przeciwko niej, lecz służą jej ochronie. Jednym z pierwszych ograniczeń swobody bycia i poruszania się przez ludność żydowską wydanym przez administrację niemiecką było zarządzenie oznakowania budynków i mieszkań zajmowanych przez Żydów, przez wymalowanie białą farbą na drzwiach budynku gwiazdy Dawida. Rodzinom żydowskim zakazano korzystania z publicznych środków komunikacyjnych, a nawet z korzystania z chod­ników. Opuszczający mieszkanie obowiązani byli zakładać na rękaw opaskę z gwiazdą Dawida. Zaczęli grasować hitlerowcy, szpicle, tropiąc podejrzanych. Dziś wiadomo, że w Szczucinie podsłuchiwali rozmowy na placach i ulicach, w restauracjach, np. u Taflińskiego. Stanowiło to największe zagro­żenie dla działających od początku członków ruchu, oporu i zacie­kle prześladowanych Żydów. Żydów organizowano w kolumny robocze i co dnia pędzono do wykonywania prac porządkowych w mieście i na drogach, do usu­wania śniegu i wszelakich innych prac gdzie zachodziła taka po­trzeba.

W ciągu trzech lat okupacji, kiedy ludność żydowska mieszkała w Szczucinie, hitlerowcy dokonywali na niej masowych mordów i poddawali ciągłemu zastraszaniu. Już we wrześniu 1939 roku zgromadzono Żydów w rynku, wybrano spośród nich  25 osób (mężczyzn), wyprowadzono za plebańską oborę gdzie kazano im wykopać dół, następnie ustawionych w szereg roz­strzelano z karabinu maszynowego i zakopano w nim. Prawie rok później rankiem 9 września 1940 roku ekipa żandarmów przybyła z Tarnowa i przy pomocy dąbrows­kiej żandarmerii wczesnym ruszyła na śpiący jeszcze Szczucin wywołując panikę wśród Żydów. Ci wylęknieni zaczęli uciekać w pola w poszukiwaniu kryjówek. Do uciekających bezpardonowo strzelano. Kilka osób zabito, a kilkanaście are­sztowano celem wyłudzenia okupu. Następna krwawa akcja przeciwko Żydom miała miejsce w dniach 16 -17 lutego 1941 r.1..

Celem sprawnego funkcjonowania społeczności żydowskiej powołano do życia ciało odpowiedzialne za przestrzeganie wszelkich zarządzeń wydawanych przez władze niemieckie, czyli Radę Żydowską – Judenrat, na której czele stał w Szczucinie Baruch Zemel. W lipcu 1941 roku lokalne władze okupacyjne nakazały żydowskiej ludności zajmującej się rolnictwem z okolicznych wsi przenieść się do Szczucina. Już wcześniej, w latach 1940-1941 przybyli tu również uchodźcy żydowscy z Krakowa. Zwiększyło to radykalnie liczbę ludności żydowskiej miasteczka, która już w czerwcu wynosiła 707 osób, czyli o około 200 więcej niż w 1938 roku.  Niespełna rok później, w maju 1942 r. w Szczucinie mieszkało już 776 Żydów. Sposobem na wyniszczenie Żydów, było przydzielanie im głodowych przydziałów żywności, które w miarę upływu wojny stale się zmniejszały. W piśmie Komitetu Opieki Żydowskiej Samopomocy Społecznej w Szczucinie z dnia 18. stycznia 1942 roku czytamy m.in.: „Ludność żydowska otrzymuje od dłuższego czasu: 7,50 dkg chleba dziennie, tj. 1,30 kg miesięcznie, i 20 dkg cukru miesięcznie, ponadto miesięcznie nieregularnie 6 dkg mydła i 1 mydło toaletowe, 1 paczkę proszku do prania oraz litr nafty na rodzinę”2. .

Rewizja przed szczucińską synagogą [Rzeszuto].

Aby złagodzić sytuację zubożałych Żydów w Tarnowie został utworzony Żydowski Komitet Opiekuńczy [ŻKO], mający swe oddziały we wszystkich gminach żydowskich. W lutym 1942 r. pod jego opieką przebywało w Szczucinie 120 Żydów. Funkcjonowało tu też  od 1941 r. schronisko dla uchodźców z Krakowa, zamieszkałe przez 45 osób. W kwietniu, lub na początku maja tr. wybuchła tam epidemia tyfusu. W Szczucinie działała także ogólnodostępna kuchnia ludowa, subwencjonowana przez ŻOH. W maju 1941 r. wydano w niej 2100 obiadów, w sierpniu tr. korzystało z kuchni 80 osób, którym wydano 2020 obiadów3..

W 1942 r. Niemcy zaczęli mordować Żydów ze Szczucina. Po pierwszej akcji [16-17 III], w której zamordowano starszych lub chorych, miejscowi Żydzi podjęli w czerwcu 1942 r.  próbę zorganizowania „Warsztatów”, w których zatrudnionych miało być 35 krawców, 8 szewców i 5 ślusarzy, nie otrzymano jednak na to zezwolenia władz. Latem 1942 r. część Żydów szczucińskich wysłano do obozów pracy, a większość do getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Tylko nieliczni Żydzi ocaleli w kryjówkach, które znaleźli u Polaków4.

Mieszkańcy Szczucina i pobliskich wsi wzięli czynny udział w akcji pomocy Żydom. Oto kilka przykładów:

-           U Józefy Zając w Skrzynce przetrwał okupację Salomon Roman z dwiema córkami. W tej samej wsi, w zagrodzie Józefa Piekielniaka znalazła kryjówkę rodzina żydowska (5 osób). Wytropieni przez żandarma Guzdka i wójta gminy Mędrzechów – volksdeutscha Wendlanda – Żydzi zostali zastrzeleni w obejściu zabudowań, a Piekielniaków pobito do nieprzytomności, wskutek czego Piekielniakowa wkrótce zmarła.

-           Franciszek Foder w Lubaszu w swoich zabudowaniach przechował Żyda.

-           Wojciech Niedźwiadek, również z Lubasza przechował u siebie Żyda Münzenmachera z rodziną.

-           Josek Koch z synem i dwiema córkami – Barbarą i Esterą przetrwali okupację w zabudowaniach Zofii Gruchały w Dąbrowicy, a po wysiedleniu tej wsi, znaleźli schronienie w Radwanie.

-           Regina i Mendel Haber, Bronisława Hirsz i Rozalia Rosler przeżyli wojnę dzięki pomocy mieszkańców Radwana, szczególnie zaś opiece Władysława Cura.

-           Wojciech Cieślak z Łęki Szczucińskiej został zastrzelony za ukrywanie w swoim domu Żydówki z Pacanowa.

-           Aniela Podkówka z Maniowa uratowała życie młodej Żydówce, przechowując ją w swoim domu,.

-           Maria Kularz w Szczucinie, po przeprowadzonej akcji przeciwko Żydom w 1942 roku, znalazła niezauważone przez Niemców żydowskie niemowlę. Mając w tym czasie męża w obozie w Oświęcimiu a na swym utrzymaniu dziecko, zajęła się niemowlęciem jak swoim. Wychowała je, a następnie wykształciła.

-     Tomasz Lech w Szczucinie przechował w swojej kryjówce Żydówkę Sabinę Sisser, która po wojnie wyjechała do Francji, gdzie wyszła za mąż5.

Niektóre wspomnienia mieszkańców gminy Szczucin zamieścił w swym opracowaniu Lata w ukryciu Adam Kazimierz Musiał6. Wszystkie są zgodne w opisach hitlerowskiego terroru w stosunku do ludności żydowskiej  i polskiej. Potwierdzają też zna­ne i powszechne fakty, ale dodają do nich osobiste spostrzeżenia, pozwalające na wyciągnięcie nieodpartych wniosków o jedności losów i konieczności wspólnej postawy oraz zgodnego działania wo­bec okupanta.

Droga przez most do ocalenia

Relacja Tomasza Le­cha, urodzonego w 1909 roku i zamieszkałego w Szczucinie.

Zamożniejsi Żydzi, zamieszkujący nasze miasteczko, trudnili się przeważnie handlem. Można było naliczyć 20 sklepów i sklepi­ków, najczęściej branży bławatnej, czy jak kto woli określić - te­kstylnej. Przed wybuchem wojny zarówno kupcy, jak i przedstawi­ciele wolnych zawodów spośród ludności żydowskiej składali zna­czne ofiary na Fundusz Obrony Narodowej. Mając ożywione konta­kty z krewnymi zza granicy, na ogół dobrze zorientowani w sytuacji międzynarodowej słusznie spodziewali się najgorszego. Podobnie zresztą myśleli najbardziej świadomi spośród ludności polskiej. Można też powiedzieć, że wybuch wojny, jej początkowy przebieg i terror wkraczających Niemców - wszystko to nie zaskoczyło Żydów ani przynajmniej znacznej części Polaków na naszym tere­nie.

Rzeczywistość okazała się jednak stokroć gorsza od najbardziej pesymistycznych obaw i oczekiwań. Okrucieństwo hitlerowców prześcignęło wszystko, czego można było się spodziewać ze strony wroga.

Za zastrzelenie jednego podoficera niemieckiego zamordowa­no w naszych stronach 70 jeńców i uciekinierów z różnych stron. Zamknięto ich w szkole i spalono budynek wraz z ludźmi. Tak mordował ludzi Wehrmacht zaraz po przejściu przez najbliższe wsie i miasteczka linii frontu. Od pierwszych dni, a nawet godziny wojny stosowano okrutne) zasadą odpowiedzialności zbiorowej, w nic zna­nych dotąd, wyolbrzymionych wymiarach, systematycznie. Już na­wet nie szukając usprawiedliwienia. W zasadzie zbiorowej odpo­wiedzialności rozpoczęli od początku prześladowania ludności ży­dowskiej. Odbiło się to przede wszystkim na położeniu licznej bie­doty żydowskiej .

Wielu spośród Żydów, zwłaszcza tych uboższych, szukało pra­cy po wsiach u chłopów lub w majątkach ziemskich. Mieli takie majątki i dworskie zabudowania: Aleksander Bogusz w lesistym te­renie przy drodze, prowadzącej do Dąbrowy Tarnowskiej, Edward Bogusz w Lubaszu, zamożna mieszkanka Szczucina Lubomirska [Lubomirska nie mieszkała w Szczucinie. Majątkiem kierował Zarząd Dóbr, a później niemiecki komisarz – przyp. KS].

Z właścicielami majątków i okolicznymi chłopami Żydzi hand­lowali przed wojną. Do niedawnej przeszłości należały barwne jarmarki w Szczucinie nad Wisłą. W dzień targowy cały rynek zajmowały stragany. Od zjeżdżającej z różnych stron ludności rolniczej kupowani jaja, drób i króliki. Ciągnęły setki i tysiące sprzedawców i nabywców zza Wisły z Kieleckiego. Tak życie w miasteczku jesz­cze do niedawna gwarne, gwałtownie zamierało.

Zaczęli grasować hitlerowcy, szpicle, tropiąc podejrzanych. Dziś wiadomo, że podsłuchiwali rozmowy na placach i ulicach, w restauracjach, np. u Taflińskiego. Stanowiło to największe zagro­żenie dla działających od początku członków ruchu, oporu i zacie­kle prześladowanych Żydów. Tropiono zawzięcie pismo „Odwet" krążące po mieście i okolicy, a przynoszące wieści o legendarnych później „Jędrusiach".

Tragiczny był dzień przed niedzielą palmową 1942 roku. Przed świtem wojsko i różne formacje policji otoczyły ze wszystkich stron miasteczko. Niemcy łapali idących do kościoła, innych wyciągano z domów i pędzono na rynek. Spędzili tam ponad tysiąc osób. Według wcześniej przygotowanej listy aresztowali około dwustu ludzi i ci klęczeli na bruku rynku.

Wśród aresztowanych był ks. Kwarta, ks. Kloczkowski, organi­sta. kpt. Grabowski, sołtys Urbanik, Jan Stanisław Głód. Józef Kularz, Bronisław Barnaś, Zygmunt Bober, Podosek – Polacy, Żydzi. W środku rynku na schodach ratusza siedział adwokat Władysław Praus, Polak wysiedlony z Poznania, zabrany teraz z gospodarzem Józefem Kularzem.

Adwokat miał potwornie zmasakrowaną twarz, opuchniętą. krwawiącą. Pilnujący go Niemiec podawał mu papierosy. Przed nim przeprowadzili podejrzanych i na jego umówione skinienie głowy dołączali dane osoby do klęczących. Inni odchodzili do stojących i byli poza podejrzeniami.

Od ratusza w południową stronę ustawili się Niemcy, a mogło ich być kilkunastu. To przed nimi pędzono Żydów. Tych ostatnich siekli biczami, nahajami, targali za siwe brody. Podczas tej akcji do urzędu gminy wprowadzili kilku księży i restauratora Taflińskiego. Aresztowanych wyprowadzili z krwawiącymi twarzami i w pośpie­chu popędzili do trzech, czterech samochodów ciężarowych. Cały czas bili, złorzeczyli. Jak się później dowiedzieliśmy, zawieźli ich do więzienia w Tarnowie. Grabarz w Krzyżu pod Tarnowem mówił, że kapitana Grabowskiego i Stanisława Głoda, naczelnika stacji kolejowej w Chylowie, nieopodal Gdyni, zaraz zamordowali. Zginęła żona Prausa, córeczką zaopiekowali się znajomi. Po wojnie wrócił lekarz Śnieżko, Aleksander Pietracha.

Żydów ustawicznie zabijali bez powodu i byle gdzie. Wiek i płeć nie miały tu znaczenia, dlatego Żydzi uchodzili za Wisłę do Pacanowa, Staszowa, Stopnicy, Solca, gdzie było bezpieczniej. Nadto w Biblii napisano, że Żydzi przetrwają nad wodą. Taka opi­nia krążyła w Nowym Korczynie nad Wisłą. Całkiem blisko. Sta­nisław Makuch przewoził Żydów ukrytych w wozie, spokojnie mijał strażników na moście nad Wisłą. W nocy w domu kryła się dwa tygodnie Sabina Siser, młoda Żydówka ze Szczucina. W zimie siedziała na strychu koło komina, wieczór schodziła po drabinie i myła się. Zdecydowała się pójść do getta w Tarnowie. Spod dwor­ca kolejowego w Szczucinie, zarządzanego przez Niemców, jeździł do Tarnowa konny wóz po ropę naftową. Tym razem pojechała do getta. Wkrótce wywieźli ją razem z matką transportem kolejowym.

 Matka błagała Sabinę, by jako młoda dziewczyna wyskoczyła z wa­gonu, ratując życie. Wysłuchała prośby i wydostała się małym okienkiem. Wyskoczyła, pozostawiając matkę i siostrę.

Spod Białegostoku wróciła do Szczucina. W nocy przedostała się do naszej stodoły. Następnego dnia była łapanka. Chodziło o wywózkę do Niemiec. Niemcy zaglądali, do nas, ale na szczęście nie zajrzeli do stodoły. Znalazłem ją tam i odruchowo zapytałem:

„Wie pani, że były u nas aresztowania?”. „Wiem, panie Tomku, po­wiedziała - ale. mnie już wszystko jedno!”. Starała się Sabina zmie­nić swoją powierzchowność. Wkładała czarną opaskę na oko, by mieć mniej charakterystyczne rysy. Na szczęście nic doszło do spot­kania z Niemcami [losy Sabiny Süsser zostały przedstawione w dalszej części artykułu – przyp. KS]..

Nie wszystkie próby ocalenia prześladowanych kończyły się tak pomyślnie. Niemcy tropili ukrywających się z całą zajadłością. Często wpadali do domów po nocach, rewidowali różne pomiesz­czenia.

Do ukrywających się należał mój szwagier Michał Głód. Po fali aresztowań zniknął z miasta, choć od czasu do czasu wracał do domu. Raz zauważył go żandarm Proscher. Była to wyjątkowo obrzydliwa postać, odstręczająca na pierwszy rzut oka samą niskością wzrostu. Brutalny Niemiec pobił moją ciężarną bratową i kazał jej zgłosić się do żandarmerii. Znajoma pobitej poszła na posterunek i zawiadomiła, że Głodowa leży chora. Ma krwotok i nie może się zgłosić. Wkrótce po tym wtargnęli do nas Niemcy z krzykiem i gro­źbami. Znowu szukali ukrytych ludzi i broni na strychu i w piwnicy. Mimo stałych rewizji, Polacy nadal pomagali Żydom, utrzymywali tutaj kontakty z partyzantami, którzy od czasu do czasu zaglądali do naszych domów. Czasem dorywcza działalność podziemna wyni­kała z błędnych informacji.

Pamiętam jedną z akcji, wyraźnie nieudaną. Kolo domu parafial­nego mieszkała Janina Kupiec, której ojciec zajmował się ubojem zwierząt rzeźnych. Czasem bywali tam Niemcy, szukali mięsa i wę­dlin. Nie wiadomo dlaczego partyzanci przyszli w nocy do domu Janiny Kupiec i pomawiając o kolaborację z wrogiem chcieli jej ostrzyc włosy. Wybuchła wrzawa, a kwaterujący w sąsiedztwie Niemcy zaczęli strzelać. Zginął wtedy Misiaszek, żołnierz AK z Mędrzechowa.

W pamięci pozostał mi jeden bolesny epizod. Żydówka nazwiskiem Izraelowicz dodajmy ułomna (garbata) zwróciła się do mnie z prośbą o przewiezienie jej do Pacanowa. Pa­miętam ją jako właścicielkę małego sklepiku w szczucińskim ryn­ku. Od jednego z Żydów dostała walizy na przewiezienie rzeczy i zgłosiła się do mnie z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Ukryłem ją między siedzeniami, pod deską i przysypałem po wierz­chu sianem.

Wjechaliśmy na most, gdzie stali niemieccy wartownicy. Jeden z nich włożył rękę pod siano i odkrył obecność uciekinierki. Z okrzykiem „Juden" odrzucał siano, wyrzucił walizki, nie­szczęsną Izraelowicz uderzył kijem. Kazał mi zawrócić wóz, sam usiadł obok mnie i jechaliśmy w stronę posterunku żandarmerii. W drodze przerażona Żydówka błagała o litość. Ze swej strony zacząłem molestować Niemca, tłumacząc mu, że biedaczka jest matką. Doradziłem, żeby mu obiecała tysiąc złotych, co stanowiło równowartość kwintala cukru. Wreszcie udało nam się zmiękczyć prześladowcę. Weszliśmy do pustego domu tuż przed Szczucinem. Tutaj moja pasażerka wydobyła spod pończochy ukryte pieniądze. Wziąłem je od niej i podałem niemieckiemu wartownikowi. Izraeliczowa odetchnęła swobodniej i zapewniła Niemca, że restaurator Józef Bielaszka da mu jeszcze beczkę piwa. Wtedy Niemiec obie­cał, że po południu będzie miał służbę i przepuści ją przez most. Nie należy jednak jechać tym samym wozem, który poznają łatwo po białych koniach.

Mój kuzyn Mieczysław Lech zgodził się przewieźć uciekinierkę. Przed mostem zeszła z wozu i próbowała iść. Nic było jednak znajomego Niemca, a ten, który pełnił służbę, bił kolbą i zawracał wszystkich uciekinierów.

Załamana Izraelowiczowa postanowiła na razie wracać do getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Odwoziłem ją, mając nadzieję, że będę mógł skutecznie zorganizować pomoc. Ale nazajutrz w getcie była selekcja i Izraelowiczowa jako ułomna dostała zastrzelona na miejs­cu.

Innych Żydów z Dąbrowy Tarnowskiej wywieźli miejscowi chłopi do Lubasza i przeprowadzali na drugi brzeg Wisły. Ja odbierałem ich po tamtej stronie rzeki i podwoziłem dalej. Lubasz sąsiaduje ze Szczucinem i trzeba było zachować pełną czujność, bo Niemcy krążyli, czasem po wale nadrzecznym. Patrole były coraz liczniej­sze i coraz groźniejsze w miarę narastania ruchu oporu.

Coraz bardziej też nasycano cały teren działalnością szpiclów i donosicieli, zwłaszcza gdy dała o sobie znać leśna grupa Wojcie­cha Idzika z Jam. Po jego śmierci doszła do głosu banda rabunkowa Stanisława Kosieniaka. Obaj stale niepokoili Niemców i zręcznie wymykali się ich obławom.

Walka z różnego typu oddziałami leśnymi stanowiła znakomity pretekst dla okrucieństwa niemieckiego żandarma Engelberta Guzdka, który szybko okazał się najkrwawszym mordercą w naszej okolicy. Miał na sumieniu życie ponad tysiąca Polaków. Żydów i Cyganów.

Najgorsze były rewizje

Najcięższe chwile przeżywali mieszkańcy gminy Szczucin, gdy do ich domów wdzierali się niemieccy żandarmi w poszukiwaniu ukrywających się Żydów. Często kończyły się takie najścia strzelaniną i śmiercią gospodarzy. Czasem unikali oni, najtragiczniejszego losu i po latach odtwarzali swoje wstrząsające wspomnienia. Jednym z nich jest relacja Stanisława Jaje, urodzone­go w 1906 roku w Lubaszu, a ścisłej w przysiółku Rabina.

Miałem 5 hektarów ziemi. Gospodarstwo leży blisko ruchliwej szosy. Niemcy zaglądali tu po żywność, lub w poszukiwaniu osób kryjących się w pobliskiej, Kępie Wiśla­nej, albo też przeprawiających się łodziami z lewego, kieleckiego brzegu Wisły. Esesmani robili tu rewizję w poszukiwaniu Żyda. którego ukrywałem. Zwał się Myczyn Macker [Münzenmacher - przyp. KS], częściej znany jako Szajek [Szymon, Szyja], a znałem go, bo szył nam odzież w swoim warsztacie w Szczucinie. W tej miejscowości nic było już Żydów na wolności, bo wyłapali ich w czasie akcji i wywieźli do getta w Dąbrowie Tarnowskiej.

Rodzinę krawca zastrzelili, a on uciekł na tereń dawnej Kongre­sówki i osiadł w Pacanowie. Po akcji przeciw Żydom w tym miaste­czku znów uszedł i w nocy przeprawił się łodzią przez Wisłę. Przy­szedł do mnie z prośbą o pomoc. Chodziło o to, bym go przechował u siebie przez kilka dni. Siedział ukryty w różnych miejscach: w pi­wnicy, pod piecem, w stajni, w stodole, w komórce na stryszku. Trzeba się było mieć na baczności, bo jedni mieszkańcy donosili, a drudzy ostrzegali.

Gdy przewidywałam rewizję, to wysyłałem go na kępę nad Wisłę, w zarośla - zaś w zimie zakopywał się w plewach. Kiedyś jednak zdarzyło się, że gdy siedział w kępie, nie mógł wyjść, bo Niemcy kręcili się w pobliżu. Brakło mu już żywności. Żył wodą, owocami i ślimakami. Po powrocie żartował, że zmienił nazwisko na Robinson Cruzoe. Raz zastali go w domu, szyjącego na maszy­nie. Ukrył się w piwnicy pod piecem chlebowym, a żona zasłoniła wejście zawieszonym prześcieradłem. Było wtedy w czasie tej obławy kilkunastu granatowych policjantów, dwóch Niemców, a niektórzy prześladowcy przyjechali aż z Tarnowa do Szczucina podwieziono ich na dwóch furmankach.

W południe otoczyli zabudowania. Szukali w szafach, na strychu pod łóżkiem, w komórkach, w stajni i oborze. Słychać było tyl­ko łomot, tupot butów, przesuwanie skrzyń, przewracania mebli i naczyń. Nawet obicie ze ściany zdarli. Pukali i szukali pod dużymi obrazami. Zaglądali do łóżek pod pierzyny.

Innym razem Niemcy szukali kogoś na kępie wiślanej. Było to w czasie deszczu. Zastrzelili Niemcy wtedy dwoje handlarzy, nazy­wano ich paskarzami złapanych w przysiółku Piasek. Wybrali się na tę obławę liczną gromadą: dwóch Niemców i 25 granatowych policjantów. Gdy odnaleźli tych dwóch handlarzy niedaleko mego domu, przyszli znowu, tym razem w narastającym deszczu i przeprowadzili rewizję.

Musiałem podpisać oświadczenie, ze nie ukrywam obcego. Na szczęście wcześnie dałem mojemu zbiegowi swój kapelusz i mary­narkę, wyprawiając go w pole. Kiedyś w lecie Żyd poszedł do stodoły, a gdy zobaczył Niemców, wpadł do komórki i wszedł na stryszek. Były tam żarna kieratowe, szybko się tu ukrył i nie znaleźli go. Schowany tak blisko, słyszał, jak Niemcy mówili że go tu nig­dzie nie ma. Osławiony żandarm Engelbert Guzdek jeździł koto mego domu, prosił o wodę do picia, pytał o drogę do wału wiślane­go, a ukryty Żyd słyszał to w mieszkaniu.

Przyszedł do mnie w listopadzie 1941 roku i był tu z przerwami trzy lata. Chciałem się uwolnić od jego niebezpiecznej znajomości. Zebrałem i dałem mu zapasy żywności, a potem odprowadziłem go do wsi Skrzynka. Nikt go tam nie chciał przyjąć. Poszedł znowu za mną i zaskoczył mnie tym, bo byłem przeświadczony, że odszedł na stałe. Płakał i prosił o ratunek, przyjąłem go.

Był potem u znajomych ze dwa dni, ale wrócił ponownie. Nie sypiałem w nocy, każde szczekanie psa napawało mnie obawą o ro­dzinę, którą, nie wiem jakim prawem, narażałem na najgorsze. Przy wale, na naszym polu znajdowało się drzewo budowlane, przykryte słomą. Bywało, że w zimie szukał tam kryjówki. Partyzanci kryli się w kępie nad Wisłą i Niemcy chodzili z psem po wale w ich kierun­ku, a więc obok schowanego w drzewie i słomie zbiega. Bał się, również i wtedy, gdy zbliżył się front, bo kule padały tu gęsto. Przy wale Niemcy zbudowali betonowe bunkry, a Rosjanie bombardo­wali je zza rzeki.

Musieliśmy opuścić domostwo i zabierając bydło przenieść się do Delastowic. Było to w lecie. Uchodząc przed frontem, uloko­wałem naszego żydowskiego zbiega w kopie bobu, za wałem Wisły. Gdy zabrakło chleba, głodny uciekinier jadł surowy bób.

Tymczasem walki wzmagały się. Niemcy wysiedlili mieszkań­ców wsi Lubasz i Delastowice. Wtedy po prostu uciekliśmy z doby­tkiem przed siebie. Wreszcie i zgłodniały, nieszczęsny Żyd opuścił kryjówkę i dotarł do Kupienina blisko Mędrzechowa. Doczekał ucieczki Niemców w styczniu 1945 roku. Opowiadał potem, że po wysiedleniu ludności był sam we wsi, czul się tam panem. Zbierał rozsypane ziarno, resztki ziemniaków, kiszoną kapustę, bób.

Bywało jednak, ze Niemcy tam krążyli. Wtedy nie wychodził z nory, głodował. Dziś żyje w Wielkiej Brytanii. Przeżył „czasy pogardy” dzięki ludziom, którzy okazali mu serce.

Inni mieli więcej szczęścia. W Maniowie np. przedwojenny ko­munista Kiełbasa ukrył do końca wojny znajomego Żyda i nie gnę­biły go rewizje. Po wkroczeniu Sowietów został szefem Powiato­wego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.

Uratowałam zbiega, straciłam brata

Wśród tych, którzy z narażeniem życia pomagali prześladowanym, znalazła się Maria Foder z Lubasza. Oto, co zapamiętała z najtrudniejszych lat życia.

- Mieliśmy z mężem gospodarstwo o obszarze dwóch i pół hektara. Sąsiadowaliśmy z gospodarstwem Stanisława Jaje w Luba­szu. Stanisław ukrywał u siebie Myczyna Mackera [Münzenmacher – przyp. KS]. Ten sam prze­śladowany Żyd przebywał i u nas całą zimę.

Mieliśmy dom pod strzechą, wiec na strychu było ciepło. Chwalił sobie tę kryjówkę, ale miał i inne. W sieni, pod piecem, chlebowym, była duża piwnica, w której mieściła się fura ziemniaków. Tutaj było też miejsce na taki jakiś schowek. Drzwi w piwnicy zostały zamurowane, w ścianie wycięto dziurę, prowadzącą do komórki. Wycięty pal zasłaniał wnękę, gdy siedział w niej nasz uciekinier. W dzień spał i nawet chrapał, bo nocami gdzieś chodził i wracał nad ranem. Musie­liśmy go budzić, by tak nie chrapał z uwagi na bliskość Niemców, czuwających w bunkrach za wałem. Kiedy przebywał w komórce, obserwował przez okienko obejście i w razie zagrożenia uciekał.

W tej komórce było drewno i węgiel na opał. Składowaliśmy tam również ziarno, ale bał się wykorzystywać je do mielenia. Pozwalał sobie tylko na inny rodzaj pracy: szył w tej komórce na ma­szynie. Uszył naszemu synkowi ubranie, zbyt ciasne, bo chciał z po­siadanego materiału uszyć coś również dla siebie.

Były u nas rewizje, na szczęście nie odkryto ukrywającego się. Tragiczna była dla mnie ta wojna. Pamiętam jak żandarm Engelbert Guzdek zastrzelił w Pawłowie mego brata, gdy nocował u swojego znajomego Woźniaka. Byłam potem u Guzdka w Mędrzechowie, by pozwolił zabrać ciało. Pamiętam, że zamordowanemu zabrano nawet spodnie. Trudno o tym wszystkim myśleć bez ściśnięcia serca.

Pomagałam szkolnemu koledze

O pomoc w chwilach największego niebezpieczeństwa zwraca­li się prześladowani do rodziny Niedźwiadków. O tym, jak im tę po­moc okazano, mówi nam w swojej relacji Łucja Niedźwiadek z mę­ża Bielaszkowa.

Mój ojciec, Józef, wspomina, był właścicielem pięciomorgowego gospodarstwa. Zmarł w czasie okupacji hitlerowskiej. W tydzień po śmierci ojca przyszedł do nas sąsiad Stanisław Jaje w towarzy­stwie Żyda, który prosił o udzielenie mu schronienia.

Razem z bratem, Wojciechem, przyjęliśmy go. Była to doraźna pomoc, również ze względu na dokuczliwą pogodę. Zima była mro­źna, ciężka dla wszystkich, a tym bardziej dla tutejszych tułających się i ściganych. Przybysza znaliśmy jako Hejka Micynmachera [Chaim Münzenmacher – przyp. KS], ko­legę ze szkoły, do której kiedyś chodziliśmy razem.

Zrobiliśmy pryczę, daliśmy mu koc i poduszkę. Musiał sypiać w jednym pomieszczeniu z bydłem. To wyglądało na najbezpiecz­niejsze schronienie. Przyszedł do nas w niedzielę wieczorem. Sąsiad Mieczysław Wójcik widział go przy stole razem z gospoda­rzami domu. Ze względu na bezpieczeństwo później nosiłam mu posiłki do stodoły. Przebywał u nas zarówno w zimie, jak i w lecie.

Gdy w gospodarstwie Jajów Niemcy przeprowadzili rewizję. był właśnie w naszej kryjówce. Nikt inny nie chciał go przechować.

Wobec tego ukrywałam go na stryszku chlewika. Tutaj nikt go nie śmiał widzieć. Bałam się i chcąc mieć trochę spokoju, zaprowadziłam go do szwagra Jana Maligi w Delastowicach. Był tam krótko i znów musiałam pójść po niego.

Gdy zamieszkał u nas usunęliśmy go ze stajni do stodoły. Tutaj było się łatwiej ukryć i obserwować z kryjówki całe obejście. Kiedyś zastałam go w tej stodole przy modlitwie. Na klocku miał rozłożonych dziesięcioro przykazań żydowskich. Głowę przykrył odpowiednio i owinął paskiem.

- Co się modlisz? - spytałam.

- Zobaczysz - odparł - że Hitler padnie, a ja przeżyję. Matka mi się śniła i o nim mówiła.

Kupowałam mu gazety. Czytał i czuwał. W czasie rewizji scho­wał się w plewach i nie znaleźli go. Wpadły im wprawdzie w ręce li­ście tytoniu, ale uwierzyli, że dostał je mój brat.

Raz w lecie zdarzyło się, że nasz uciekinier był na stryszku, a Niemcy go szukali. Brat sąsiadów, Jajów, Michał Wiślicki mówił po niemiecku i ręczył honorem, że nie ma tu obcego. Był wy­kształcony, wymowny i umiał wyprowadzić ich w pole w obronie ludzkiego życia. Raz prowadziłam naszego zbiega do szwagra, mie­szkającego w Delastowicach, ale z powodu mgły zabłądziliśmy. Ledwie wróciliśmy, bo szwagier zgodził się go przyjąć tylko na je­den dzień. W lecie najlepiej było naszemu lokatorowi w stajni na słomie. Właśnie w lecie zaprowadziłam go do domu Franciszka Fodera i tam szył w komórce. Ale Foder opłacił to zdrowiem. Zachoro­wał, dostał rozstroju nerwowego i musiał się leczyć. Wiadomo przecież, co groziło ze strony okupanta za ukrycie Żyda.

Można było rzec, z wisielczym humorem, że miewaliśmy nie tylko lokatorów, ale i stołowników.

Znajomy ze Szczucina, nazwiskiem Kern, syn handlarza zbożem przychodził do nas jeść.

Podczas naszej nieobecności mełł zboże w żarnach, choć był zakaz mielenia. Niestety wpadł kiedyś w ręce Niemców. Chciał się ratować. Mówił, że ma zamurowane złoto. Podobno im je oddał. Nie miał jednak szans na ocalenie. Kazali mu uciekać i zastrzelili go.

Dramatyczny egzamin

Ludwik Mróz, urodzony w 1914 roku pod Mielcem, i jego żona Emilia, równa mu wiekiem, a pochodząca z Maniowa, przekazuje zwięzłą relację o uratowaniu przed zagładą młodej Żydówki z okolicy.

- Nasza znajoma Aniela Podkówka miała gospodarstwo o wiel­kości trzech morgów. Pochodziła z Rzędzianowic pod Mielcem. Gdy Niemcy rozpoczęli swoje akcje eksterminacyjne, znajomi Żydzi, przysłali Anieli Podkówce Irenę (Ikę) Mosiek. Dziewczyna ta miała dobrze podrobione dokumenty, a przy tym pochodziła z go­spodarstwa rolnego i znała się na robotach różnego rodzaju. Pasła krowy, pomagała w zajęciach gospodarskich. Zachowywała ostroż­ność, przebywała w mieszkaniu i w obejściu, unikała wyjazdów i spacerów do Szczucina.

Podkówkowa uczyła ją katechizmu. Miejscowy proboszcz uczył ją też religii. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt jej nie szkodził. W sierpniu 1944 roku Niemcy wysiedlili nas do Wólki Mędrzechowskiej i zamieszkaliśmy u Stefana Kijaka. Podkówkowa wraz ze swoją podopieczną znalazły kwaterę u gospodarza Bezoka. Pod­kówkowa miała też przedślubnego syna, Anastazego Chrzana. Służył on w granatowej policji w Mielcu i Gorlicach.

Znała też Podkówkowa na wylot Wólkę Mędrzechowską. Była przy tym sprytna, odważna, oczytana, rozmowna i miała wiele wiadomości z dziedziny polityki. W Mędrzechowie zdarzyło się. że legitymowali ją wraz z przygarniętą żydowska dziewczyną. Niemcy nabrali jakichś podejrzeń i wezwali księdza, by w ich obecności zbadał znajomość zasad wiary młodej dziewczyny. Egzamin - na szczęście dla Ireny Mosiek - wypadł pomyślnie.

Tułaczka żydowskiego rolnika

Z dala od szosy prowadzącej ze Szczucina do Radgoszczy, oddzielony od drogi rowem, kępami krzaków i wikliny stał dom Gruchałów. Byli oni właścicielami 22-morgowego gospodar­stwa. Zofia Gruchała, urodzona w 1899 roku, w Dąbrowicy. Zacho­wała z okresu okupacji wspomnienia wiernie odtwarzające atmos­ferę tamtych lat. W naszym sąsiedztwie miał 10-hektarowe gospo­darstwo Żyd imieniem Josef. Niemcy wysiedlili całą ich rodzinę do getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Żona z dwojgiem dzieci zginęła z rąk hitlerowców. Josef nie dał się zamknąć w getcie. Razem z synem i córką ukrywał się u gospodarzy we wsi Zabrnie bądź w Dąbrowicy u niejakiego Boćka. W tym czasie Niemcy szukali lu­dzi na wywóz do Rzeszy. Chodziło oczywiście o roboty rolne. W czasie tych poszukiwań natknęli się, na rodzinę Josefa. Dzieci wywieźli do getta, z którego nie wróciły. Józef przyszedł wtedy do nas, ukrywał się w stodole, pod łóżkiem, gdzie popadło. Nieraz na widok zbliżającego się obcego człowieka wskakiwał do obory, do piwnicy. Był na szczęście poza domem gdy Niemcy przyszli po na­szego syna, by go wywieźć na roboty rolne. Zabrali nam wtedy syna, a mąż pojechał za nim do Krakowa. Z wyjazdu syna nic nie wyszło, bo uciekł Niemcom z wagonu kolejowego. Gospodarstwo naszego sąsiada. Żyda Józefa, zagarnął volksdeutsch imieniem Piotr. Przechwalał się, że to nagroda za donosy do władz. Uciekł je­szcze. nim front zbliżył się do nas.

Kopali rowy, budowali fortyfikacje

Przez półtora roku gościł u siebie ściganych Żydów Henryk Forgiel. Ścisłej rzecz biorąc, gościli ich rodzice chłopca, bo urodzony w Zabrniu w 1927 roku był za młody do podejmowania w takich sprawach samodzielnej decyzji. Oto, jak wspomina Henryk Forgiel lata okupacji:

Ojciec mój Stanisław miał gospodarstwo rolne o obszarze 9 he­ktarów. Żadnych pracowników nie zatrudnialiśmy. W nocy jesienią 1944 roku przyszedł do nas Benedykt Grün z siostrą Cecylią. Dwie ich siostry ukrywały się we wsi Czarkówka. Tam jednak prześlado­wcy domyślili się ich pochodzenia. Uciekli w nasze strony.

Zastali u nas warunki dość sprzyjające. Był drugi dom, dobry, okazałe zabudowania gospodarskie, rozlegle podwórze. Ojciec do­robił się, będąc w Ameryce. W ostatnim mieszkaniu nie było podłogi. Ojciec wykopał w części tej izby bunkier, wnękę przykrył podłogą i ziemią. Na wierzch nasuwało się kufer. Drugi bunkier był w spichlerzu, tuż pod podłogą. Na skraju były ziemniaki przy ścia­nie. W razie niebezpieczeństwa podnosiło się deskę i wysypywało ziemniaki, które zasypywały właz. Tam się kryli w czasie poważne­go zagrożenia.

W tym spichlerzu siedzieli też nasi zbiegowie w zimie, bo był tu parnik. Paliło się i gotowało dla świń. Mieli pierzynę. Siedzieli w dzień, a w nocy wychodzili. Najważniejsze, że nie było tu rewizji. Pies pilno­wał ogrodowego parkanu domostwa i w porę ostrzegał szczekaniem. Chwilowo zatrzymał się u nas również Żyd nazwiskiem Duwet, po egzekucji u Szudaja w Dąbrownicy. Chroniło się tam bodaj ze czte­rech uciekinierów. Byli to rolnicy pochodzący z Brzezówki.

Niestety, ktoś zdradził miejsce ich pobytu. Niemcy otoczyli za­budowania w dzień, po południu, powyciągali i pozabijali ukrytych. Uciekł wtedy Duwek i przedostał się do mnie. Ukryci u mnie wcze­śniej Żydzi nie chcieli, bym go przyjął. Odpoczął tylko, pomedyto­wał i poszedł dalej. Szczęśliwie przeżył niszczycielską wojnę. Żyje obecnie w USA.

Nasi żydowscy lokatorzy znaleźli sposób maskowania swojej obecności. Nawlekali liście tytoniu na sznurki i wieszali na drzwiach. Wyglądało to, że nikt tędy nie wchodził. Zresztą domo­stwo - jak już mówiłem - leżało na uboczu, dojazd był niełatwy i Niemcy rzadko tu zaglądali. Słusznie przewidywaliśmy, że nie od­kryją bunkrów, które wykopaliśmy bardzo starannie w nocy i rów­nież nocą wynosiliśmy wykopaną ziemię. Wywiązywaliśmy się też w pełni z nałożonych kontyngentów, by uniknąć wizyt Niemców.

Jesienią 1944 roku wysiedlono nas do Smęgorzowa. Nasi żydo­wscy lokatorzy opuścili swoje kryjówki i znaleźli sobie lokum gdzieś pod Tarnowem. Nie przyznając się, kim są. chodzili na robo­ty, budowali fortyfikacje pod nadzorem okupanta. W ten sposób przetrwali aż do wyzwolenia. Potem wyjechali do Izraela. Wiem, że kobieta, należącą do tej grupy, żyje w tym kraju.

Zmienili ojcu miejsce pochówku

Lata okupacji odcisnęły wiele bolesnych wrażeń w pamięci An­toniny Cieślak, po mężu Motyka, urodzonej w 1920 roku w Łęce Szczucińskiej. Ojciec jej, Wojciech Cieślak, miał dwuhektarowe gospodarstwo rolne w Lecę Szczucińskiej, tuż za miasteczkiem przy walc Wisły i w pobliżu szosy prowadzącej ze Szczucina do Kielc.

- Szosa ta - wspomina Antonina Cieślak - prowadzi przez most na rzece. Przy moście przez Wisłę stoi budka, podobnie jak po drugiej stronie rzeki. W obu budkach pełnili służbę niemieccy wartownicy. Po drugiej stronie szosy, niedaleko budki, w domu pożydowskim mieściła się wartownia. Przebywało w niej stale od 15 do 20 Niemców. Mieli swoją stołówkę i kucharza, Austriaka, który przyrządzał posiłki z przywożonego prowiantu.

Zmiana warty następowała co dwie godziny. Mostu pilnowało po dwóch wartowników z każdej strony. Legitymowali przechod­niów na moście, sprawdzali pojazdy. Rewidowali też pasażerów i wagony kolejki wąskotorowej łączącej Szczucin z Bogorią i Ję­drzejowem. Jeździła ona z Rataj za Wisłę przez most do stacji Szczucin na prawym brzegu rzeki. Byli tu też w służbie niemieckiej żołnierze skośnoocy o czarnych włosach, rekrutowani z jeńców ra­dzieckich. Popularnie zwano ich własowcami od nazwiska gene­rała, który zdradził Związek Radziecki, deklarując się po stronie hi­tlerowskich najeźdźców.

Własowcy byli gorsi od Niemców. Było to widoczne nawet w drobniejszych sprawach. Oto przykład. Niemcy przychodzili do nas, by im prasować ubrania. Płacili za to lub dziękowali. Tymcza­sem własowcy nachalnie żądali prasowania, nie płacili ani nie dzię­kowali. Opowiedziałam to kucharzowi, a ten z kolei swojemu zwie­rzchnikowi. Ten zarządził zbiórkę, podał komendę: „Padnij! Po­wstań!" a potem wysłał ich za karę na front wschodni.

Po tych wszystkich incydentach przybył do nas znajomy. Stępień z Pacanowa, prosił, by go ukryć. Miał ze sobą akuszerkę, Żydówkę, niby swoją żonę. Wiedzieliśmy jednak, że jego żona była nauczycielką w Pacanowie. Przed wojną Stępień pracował przy bu­dowie mostu drewnianego na Wiśle w latach 1938-39. Był to most prowizoryczny, obok betonowego. Stępień zatrudniony byt jako majster, mówił, że ma otrzymać pracę w gminie szczucińskiej. Oj­ciec przyjął go jako znajomego, choć nie wolno było wówczas no­cować obcych. Musiało się ich meldować.

Później zameldował go u sołtysa w Łęce. Zarówno w gminie, jak i na posterunku policji. Stępień wraz ze swoją towarzyszką nie krył się. Ona chodziła do kościoła z krzyżykiem na piersi. On często jeździł do Pacanowa, bywał też często u nas. Niemieccy wartowni­cy sprawdzali ich dokumenty i nie mieli zastrzeżeń.

Po miesiącu ich pobytu, 21 marca 1943 roku, w Wielką Niedzielę, gdy wszyscy ludzie szli do kościoła na rezurekcję, o wschodzie słońca przyjechało gestapo i otoczyło zabudowania. Było razem ośmiu Niemców. Ojciec to widział i słyszał, jak wyszli z litrem wódki, którą zaczęli od razu pić przy domu. Ojciec przypuszczał, że to łapanka ludzi przeznaczonych na wywózkę do robót w Niemczech. Syna. Tadeusza, schował w piwnicy, by go na razie uchro­nić przed wywiezieniem. Nic ufając tej kryjówce, Tadeusz uciekł przez okienko do sąsiada, Wincentego Rybarza.

Kilkakrotnie ojciec brał broń do ręki i nie mógł się zdecydować. co uczynić. Należał do AK i na wszelki wypadek był uzbrojony. Tymczasem Niemcy zapukali do drzwi i gdy ich wpuścił, zapytali go, kogo obcego ma u siebie. Zaskoczony, w pierwszej chwili zapomniał nazwiska swego lokatora i dopiero po chwili odparł: „Stępień”.

Niemiec znający język polski powiedział wtedy, że go szukają. Wyszli na strych i pukali do kawalerki na poddaszu. Słychać było łomotanie. Potem oboje uciekinierzy zebrali się i otoczeni Niemca­mi wyszli na podwórze. Gestapowiec ukraiński, znający język pol­ski, zaczął Stępniowi urągać.

„Milsza tobie Żydówka z Pacanowa niż żona i dzieci? Ostatni raz pytamy, czy to żona?" - Panowie darujcie - odpowiedział - Nie żona! Owinęli jej głowę kocem i zastrzelili ją z pistoletu. Stępniowi kazali uciekać. Dostał kulę w pierś i serce. Pochowano ich na kirku­cie w Szczucinie. Nie darowali i mojemu ojcu. Uderzyli go motyką w kręgosłup. Gdy padł, podnieśli go i rzucili na gnój. Strzelili do ojca i kula trafiła w róg nosa. Zaczął uciekać. Przebiegł ze 24 me­trów i upadł. Dobili go. Krańcowo przygnębieni tą tragedią, pocho­waliśmy ojca na cmentarzu.

Przedtem jeszcze byliśmy niemymi świadkami dalszego ciągu tej ekspedycji karnej. Strzały zaalarmowały wartowników na pobli­skim moście. Telefonowali do wartowni, ale tam wszyscy spali. Wobec tego wartownicy otworzyli ogień w powietrze i wreszcie ktoś odebrał meldunek, złożony przez telefon. W tym czasie już całą naszą rodzinę ustawili pod ścianą, przed celownikiem ckm-u. Przybył jednak oficer niemiecki z wartowni i strzelca ckm-u posta­wił na baczność. Zapoznawszy się ze sprawą, wstrzymał egzekucję i wrócił na wartownię, by telefonować do swego dowództwa w Tar­nowie.

Stamtąd polecono mu sprawdzić dokumenty zatrzymanych. Gestapowcy sprawdzili zameldowanie u sołtysa i w urzędzie gminy, a na koniec twierdzili, że ojciec zginął niewinnie. Mieli ojca po­chować na kirkucie, ale po wszystkich wyjaśnieniach zmienili de­cyzję. Pod głową ojca został - na szczęście nie odnaleziony przez Niemców - pistolet „empi". pistolet „dziewiątka" i granaty. Nie­obojętna wydaje się też pewna informacja odnosząca się do naszego położenia w czasie okupacji. Oto na naszym placu stał tartak nieja­kiego Byka, który zmienił nazwisko na - Wojciechowski. Jego żona, po śmierci męża, mimo upływu terminu dzierżawy nie chciała opuścić tartaku. Kłóciła się z moim ojcem i groziła mu:

- Czekaj, jeszcze się najesz tej świętej ziemi!

Po wojnie na mocy orzeczenia sądu ustąpiła z placu. Dodam je­szcze. że kucharz Austriak, pełniący służbę na wartowni w sąsie­dztwie Wisły, zginął później od pocisku artyleryjskiego, który urwał kawał domu. Działo się to gdy zbliżał się do nas front.

Losy wojenne Żydówki Sabiny Süser ze Szczucina

Tłumaczenie fragmentów kilku rozdziałów książki S.A. Rosenbluma, Les Temps Brises. Les vies multiples d,un itineraire juif de Pologne en France [Paryż 1992], udostępnione autorowi przez Ś.P. Tomasza Lecha, jednego z bohaterów opracowania.

Od tłumacza:

Tytuł książki brzmi mniej więcej następująco: „Czas cierpienia różnorodne historie żydowskich dróg życiowych od Polski aż po Francję”.

Oddaję w Państwa ręce wręcz dosłownie przetłumaczoną część tejże książki dotyczącą Tomasza i Marysi Lech. Tą częścią są: koniec rozdziału zatytułowanego „Warszawa” i niemalże cały rozdział p. t.: „Ulica Targowa”. Oprócz tychże rozdziałów na końcu książki zostały przedstawione pokrótce postaci w niej występujące, i tak wśród szesnastu nazwisk tam przedstawionych znajduję się również Tomasz i Marysia I.ech.

Oto co zostało tam napisane.

„Tomasz Lech i jego żona Marysia, którzy ukrywali Sabinę, żyją cały czas w Szczucinie”. Ponadto [oprócz tej końcowej wzmianki i rozdziałów przetłumaczonych przeze mnie] w książce nie ma więcej wzmianek dotyczących Tomasza i Marysi Lechów.

Magdalena Nenko

Dedykacja Sabiny Süsserówny dla Marii i Tomasza Lechów

Warszawa 13-15 styczeń 1943

Na początku tego rozdziału Sabinie udaje się opuścić pociąg jadący do obozu. Okazale się, iż znajduje się ona niedaleko Warszawy. Stąd pociągami uda/c się jej dostać kolejno do Warszawy, Krakowa, Tarnowa i ostatecznie przyjeżdża do Szczucina. Tu decyduje się skierować na Lubasz.

[…] W końcu udaje jej się odnaleźć drogę, która prowadzi na Lubasz. Ale tutaj znajduje się wiele domów. Istnieje ryzyko, iż któryś z mieszkańców ją zobaczy. Nagle jakiś pies zaczął na nią szczekać, przestraszyła się, że zaraz dołączą się inne. Ten głos to przecież pies Lechów, ulica Targowa 19. Oni często przychodzili do sklepu [ojciec Sabiny posiadał sklep z towarami kolonialnymi i cukiernię – przyp. KS]. Mąż Tomasz, około trzydziestki, wykonywał dostawy dla ojca. Jego żona, Marysia, jest córką jednego z zastępców burmistrza. Sabina zna ją jeszcze z czasów szkolnych, pomimo tego, że Polka jest o trzy lata starsza od niej.

Sabina zbliżyła się. Ujadanie podwoiło się kiedy weszła na teren gospodarstwa. Zauważyła psa. Przestał więc szczekać, odwrócił się i wrócił spokojnie do swojej budy. Na podwórzu gospodarstwa Sabina przyglądnęła się budynkom. Jedne drzwi otwarte do obory, drugie do stajni. Wreszcie kolejne uchylone na budę psa prowadzą do stodoły. Sabina wsunęła się tam. Wspięła się na piętro pokryte sianem. Zanurzyła się w nim i usadowiła się wygodnie na dnie. Dość szybko zrobiło jej się ciepło. Zasnęła […].

ul. Targowa 16 styczeń - luty 1943

Obudziły ją glosy. Stodoła wychodziła na rynek. Słyszała rozmowy hodowców. Rozpoznała także głos Marysi, żony Tomasza. Około jedenastej, nagle na targu pojawili się Niemcy. Szukali Polaków, których mogliby wysłać do pracy w Niemczech. Wszyscy młodzi się ukryli. Niektórzy ukryli się w gospodarstwie Lechów. Niemcy tropili ich. Przeszukiwali podwórze. Tomasz zauważył ich ze swojego domu, ale nie ruszał się z miejsca. Żołnierze przetrząsnęli gospodarstwo, okrążyli każdy budynek. Weszli do stodoły. Sabina zakopała się w paszy. Niemcy sprawdzali paszę, wbijając w nią swoje karabiny, później wyszli. Około trzynastej zrobiło się ciszej. Sabina słyszała teraz Lechów zajmujących się swymi zwierzętami, kurami, rozmawiających ze swymi przyjaciółmi. Jeden z nich powiedział im, iż córka Süssera znajduje się w okolicy. Ta pogłoska pochodzi najprawdopodobniej od kolejarza. Rolnik komentował: „Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że ona jeszcze żyje”.

Tomasz wchodził do stodoły wielokrotnie tego popołudnia. Sabina nie odważyła się ujawnić. Zapadła noc. Mogła wyjść ze swojej kryjówki. Ale po co,  gdzie pójdzie. Tomasz przyszedł po raz kolejny. Wziął siano dla swoich zwierząt. Wtedy Sabina się zdecydowała. Wstała, otrzepała swoje ubrania i zbliżyła się do brzegu. Zdjęła chustę z głowy:

- Panie Tomku, czy pan mnie poznaje? Jestem panna Süsser.

 Ze zdziwienia, Tomasz upuścił niesione siano.

- Oczywiście, że panią poznaję.

To córka Süssera, widział ją często dostarczając do cukierni paczki przywiezione z Tarnowa.

- Odkąd pani tu jest?

- Jestem tutaj od ostatniej nocy.

Wtedy już puściła ją trema:

- Wyskoczyłam z pociągu, który nas wiózł do Treblinki. Moi rodzice, mój brał i moja siostra pozostali w pociągu. Ja pozostałam przy życiu. Chciałabym pojechać do getta w Tarnowie gdzie mam nadzieję, że znajdę jeszcze członków mojej rodziny. Nie mam pieniędzy. Nie mam w ogóle nic.

- Jak pani tu weszła? dziwił się Tomasz. Nie odpowiedziała.

- Słyszała pani co się działo na targu? Zatrzymywali Żydów i wszystkich młodych.

-Jest mi wszystko jedno, odpowiedziała Sabina.

- To jest bardzo niebezpieczne. Prawo przewiduje śmierć dla tych, którzy ukrywają Żydów.

- Błagam Pana, proszę mi pozwolić zostać kilka dni, jeśli pan może, tylko kilka dni. 

Tomasz ją obserwował. Co odpowiedzieć. Wyrzucić za drzwi w takiej sytuacji? „Jestem w końcu człowiekiem” mówi! sobie.

- Dobrze, odparł. Zobaczymy co można dla pani zrobić, aby nie musiała pani zostać tutaj w stodole. Ale w każdym razie i tak muszę zapytać żony.

Wrócił po upływie kilku minut. Uważał aby nikt go nie zobaczył, gdyż byli jeszcze u niego różni ludzie, trochę z rodziny, przyjaciele. Wziął ze sobą sito na zboże.

- Moja żona chce, aby pani przyszła do domu, powiedział. To cud, kontynuował on. Nie chcę wiedzieć skąd pani przychodzi, nic chcę nic wiedzieć. Proszę wejść do domu.

- Nie chcę wchodzić do waszego domu, oponowała Sabina. Ja jestem skazana, ale nie wy. Chcę iść do getta.

- To proszę poczekać, powiedział Tomasz. uprzedzę moją żonę. Ale ona z pewnością nie pozwoli pani odejść.

- Ale czy najpierw, mógłby pan przynieść mi trochę Jedzenia - poprosiła Sabina.

- Pani nie jadła? Co pani jadła?

- Nic. Już dawno nic me jadłam.

Przyniósł jej sito i położył, a następnie się oddalił. Sabina rzuciła się na nie. Znalazła w nim chleb, smalec, gorącą herbatę. Wprost pochłaniała to wszystko. To jest takie dobre, takie dobre. Od nowa wszystko zapomniała. Przypomniała sobie, że będąc w domu, nie chciała jeść, powtarzała ciągle, że nie jest głodna Jej rodzice prosili ją, żeby jadła. „Nie mogę”, ciągłe słyszeli taką odpowiedź, Niepokoili się o nią, proponowali/ej tysiące egzotycznych artykułów ze sklepu. „Nie jestem głodna, nie jestem głodna”, powtarzała ona. A jej matka jej mówiła:

- Wiesz, moje dziecko, są ludzie, którzy nie mają nawet kawałka suchego chleba do zjedzenia.

Drogi wojenne Sabiny Süsser i Leiba Gimpela ze Szczucina [Rosenblum]

Około dziesiątej wieczór, pod osłoną ciemności, żona Tomasza przyszła zobaczyć się z Sabiną. Uściskały się. Marysia prosiła ją o przyjście do domu. Sabina ponownie odmówiła. Marysia nalegała: ulokują ją na strychu. Ona ją uspokajała:

- Teraz nie ma nikogo w mieście. Wszyscy śpią. Nikt pani nie zobaczy.

Uspokojona, Sabina pozwoliła się poprowadzić przez podwórze, aż do domu, gdzie były zaciągnięte zasłony. Marysia przyniosła jej miskę z ciepłą wodą i mydło. Znalazła środek przeciwko wszom i pomogła jej umyć włosy. Potem dala jej ubrania aby mogła zmienić swoje. W ten sposób Sabina mogła zasiąść do stołu i delektować się kolacją: gorące mleko, pierożki z ziemniakami, jeszcze bardziej smakowite bo z dodatkiem słoniny. Następnie zaopatrzona w pierzynę weszła po schodach na strych. Ułożyli ją w sianie pod przewodem kominowym, aby wykorzystać jego ciepło.

Następnego dnia rano, obudziły ją pierwsze odgłosy miasteczka. Słyszała pozdrowienia, rozmowy. Bawiło ją rozpoznawanie ludzi po glosie. Wkrótce Tomasz przyniósł jej jedzenie w tym samym sicie dla kur co wczoraj. Wtedy ona mu oznajmiła, że chciałaby udać się na Lubasz, gdyż tam zna ludzi. którzy mogliby przyjąć ją pod swój dach.

- Na razie zostanie pani u nas. Jeśli nasz pies pozwolił pani wejść nie idzie pani na Lubasz.

Tak więc została. Dni płynęły w rytmie odgłosów słyszanych ze strychu. Niektóre dotyczyły jej: rozpowszechniała się wieść o jej obecności. Musi bardziej uważać. Kiedy wieczorem schodzi trochę się obmyć i zjeść kolację u Lechów, zasłony pozostają zaciągnięte. Marysia zawsze uważa, żeby nikt nie zobaczył jej gdy niesie jedzenie, zawsze w tym samym sicie. Ona przynosi jej również prasę: Niemcy cały czas posuwają się naprzód. Wojna się nie kończy. Marysia zostawiała jej także serwetki do haftowania. Dni płyną wolno. Sabina często ogląda małe zdjęcia zachowane w rąbku swojej spódnicy. Ustawia je przed sobą w szeregu i z nimi rozmawia.

Poprzez szklane dachówki, które oświetlając strych, może obserwować oddalone gospodarstwa i pola uprawne. Miejscowi opowiadają, iż w okolicy ukrywają się Żydzi. Poza tym, pewnego dnia usłyszała jak jeden z wieśniaków powiedział, że syn rzeźnika Gimpela, Itche został zabity. Niemcy znaleźli go ukrytego na gospodarstwie jakiegoś chłopa.

Sabina przestraszyła się. Chciała uciec. Zeszła ze strychu. Chciała uciec jak najdalej stąd, nie zostawać tu dłużej. Tomasz i Marysia złapali ją na podwórzu swojego gospodarstwa.

- Proszę wrócić, to niebezpieczne.

- Jest mi to obojętne, odpowiedziała Sabina. Nie chcę zostać. Jeśli znajdą mnie u was, zabiją mnie i was także. Ale to na mnie został wydany wyrok nie na was.

Jakimś sposobem udało im się przemówić do rozsądku. Trochę uspokojona. Sabina powróciła na strych. Ale nadal to rozważała. Oni chcą abym u nich została. Mówią, że tego chcą, ale być może w głębi duszy nie chcą lego, aż tak bardzo. Przecież nie muszą tego robić. Z jakiego powodu mieliby pomagać Żydówce. Ryzykują własnym życiem. Przed wojną nie byli aż tak przyjacielscy. Znali się, nic więcej. Często przychodzili do sklepu, to -wszystko. Od tej chwili była zdecydowana na wyjazd, chce jak najszybciej dotrzeć do getta w Tarnowie. Starsza siostra Tomasza sprzedaje tam żywność. Jej mąż, który pracuje na dworcu, dostarcza paczki do Tarnowa i przewozi także pocztę. Za jego pośrednictwem Sabina wysłała list do swojego wujka do pracowni konfekcyjnej na ulicę Lwowską 7.

Tydzień później, Maria, siostra Tomasza, przekazała jej odpowiedź, list pochodził od Hanki, kuzynki Sabiny. Wujek uważa, iż ona oczywiście może przyjechać i zostać z nimi, ale byłoby lepiej gdyby pozostała w ukryciu. Wojna się jeszcze nie skończyła. Wujek dołącza dla mej pieniądze. Kurierzy powtarzają to samo i zawsze zatrzymują trochę pieniędzy dla siebie.

Pomimo takiej odpowiedzi nie mogła już dłużej pozostać na miejscu. Chciała do nich dołączyć. Teraz posiadała już wystarczająco dużo pieniędzy. Przekonała Tomasza. On znalazł wóz konny, który wyjeżdża nocą do Tarnowa. Dwóch chłopów posiada przepustkę od Niemców na dostawy zboża. W rzeczywistości oni przewożą produkty do odsprzedania na czarnym rynku

Wieczorem przyjechało po nią dwóch Polaków. Tomasz przedstawił im Sabinę jako kobietę zajmującą się nielegalnym handlem. Sabina rozpoznała jednego z nich, to Czub, kolega ze szkoły. Ona nic nie powiedziała i zapłaciła mu za podróż pieniędzmi otrzymanymi od wujka. Resztę ofiarowała Lechom. Marysia płakała. Cały czas chciała aby Sabina została.

Wyjechali ze wsi pod osłoną czarnej nocy. Sabina zbliżyła się do młodego woźnicy i zdjęła chustę.

-Poznajesz mnie? To ja. Znasz mnie bardzo dobrze.

 Czób nie odpowiadał.

-Jadę do getta. Nie mam już rodziny, nikogo już nie mam.

Czób nie rozumiał jej decyzji. Poradził jej żeby z tego zrezygnowała, zaproponował jej, że ją ukryje.

- Jadę tam ponieważ mam tam rodzinę, wyjaśnia Sabina. Co tutaj będę robić? Nie chciałabym abyś mnie ukrywał. A w Szczucinie nie ma już nikogo, nie ma więcej Żydów.

Kontrola w Dąbrowie przeszli bez problemów. Rano dotarli do Tarnowa.

Powrót do Szczucina sierpień 1945

Wyjechali w trójkę. Drugi z baraku, kredek Klipstein chciał wrócić do Krakowa odnaleźć swoją rodzinę, a młoda dziewczyna ze Stopnica bała się podróżować sama.

Dowód tożsamości Sabiny Süsser z 5 VIII 1945 r. [Rosenblum]

W drodze do granicy często zmieniali pociąg. Tam należało przekonać żołnierzy radzieckich. Jeden z nich okazał się być w rzeczywistości Polakiem. Wychodząc z obozu, zdecydował się zaciągnąć do Armii Czerwonej. Po porannej zmianie, powrócił przewieźć ich jeepem i zawieźć na małą stację kolejową. Dwa dni zajęło im dojechanie do Krakowa. Fredek odnalazł w nim szybko dwie kuzynki na liście Komitetu Żydowskiego, Leib pozostał z nimi, natomiast ich towarzyszka podróży jechała razem z nimi tylko do Stopnicy. Ulokowani i żywieni przez komitet na ul. Długiej, podczas spacerów oglądali miasto. Dwie kuzynki i jedna z ich koleżanek towarzyszyły im. One ofiarowały Leibowi swoje zdjęcie z zagadką na tylniej stronie: „Twoje serce samo Ci powie, którą z trzech dziewcząt kochasz”. Natomiast Fredek zakochał się i zdecydował się zostać ze swoją wybranką w Krakowie. Pod koniec trzeciego dnia pobytu w Krakowie, Leib wyjechał sam do Tarnowa.

Dokument tożsamości Leiba [Leona] wydany 2 VII 1945 r.

Na listach Komitetu Miasta nie odnalazł nikogo ze swojej rodziny, ale znalazł nazwisko Sabiny Süsser, siostrzenicy Moshe, którą zostawił w Ebensee. Ale bez wskazania adresu. Natomiast widniały tam nazwiska i adres w Tarnowie Chaie i Sacha Mincenmacher Sacha, którą Leib znał z getta w Tarnowie i Płaszowie, i Chaie, który pracował przez lata w ogrodzie ojca Leiba. Gdy Chaie otworzył mu drzwi osłupiał ze zdumienia:

- Leibisch! Odmawiałem za Ciebie Kadisz! Myślałem, że nie żyjesz. Polak, u którego ukrywałem się podczas wojny powiedział mi, że zastrzelono syna Gimpela. Myślałem, że chodzi o ciebie. Zanotowałem datę i w każdą rocznicę odmawiałem za ciebie Kadisz.

W rzeczywistości chodziło o jego brata Itche.

 

Uratowana przez Tomasza Lecha Sabina Süsser z Leibem Silberem po ślubie- obydwoje ze Szczucina [Rosenblum].

Wspomnienia Tomasza Lecha ze Szczucina

Epilog

To, że pomagałem Żydom, nie pozostało bez echa pośród Żydów, którzy niegdyś mieszkali w Szczucinie, bądź wywodzą się z niego, a wojna rozproszyła ich po świecie.

Dla Żydów bardzo. ważne jest zadośćuczynienie za pomoc uzyskaną w chwilach ogromnego zagrożenia. Ja tego właśnie doświadczyłem. Stały kontakt, aż do śmierci, utrzymywała z nami Ziserówna, wraz z mężem Zilberem. Rewanżowali nam się za pomoc w różny sposób, a to paczkami na święta. prezentami. Zaprosili nas również do Paryża. Z zaproszenia skorzystała moja żona. Na życzenie Zilberów, wykonaliśmy fotograficzną rekonstrukcję wydarzeń związanych z przechowywaniem Ziserówny: Gimpel [Zilber], kierował do mnie Żydów z różnych krajów, którzy odwiedzali Szczucin. Przyjeżdżali z Izraela, USA, Wielkiej Brytanii. Zawiadomił mnie również, że w Palestynie, jest zasadzone drzewko z moim nazwiskiem, za ta, że pomagałem Żydom.

W lecie ubiegłego. roku, przyjechała do mnie z Londynu, Żydówka z dwoma synami. Wiedziała, że przechowywałem Ziserównę. Prosiła mnie o pomoc w odnalezieniu miejsc, gdzie mieszkał, a patem ukrywał się jej mąż, a nazwisku Sztucer [chodzi chyba o Taubę Scheinera, ul. św. Marka 230 – przyp. KS]. Znałem go, bo przecież na mojej ulicy, przed wojną, mieszkali prawie sami Żydzi. Sztucer mieszkał na ulicy św. Marka, w murowanym, dziś już nie zamieszkałam domku. Kobieta zrobiła zdjęcie tego domu. Pojechaliśmy potem do Lubasza - Rędziny, gdzie u Stanisława Jajego, ukrywał się Sztucer Porozmawialiśmy z jego synami, bo Stanislaw Jaje dziś już nie żyje. Żydówka była szczęśliwa, że mogła pakazać synom miejsce, gdzie przez wiele lat ukrywał się ich ojciec i dzięki temu przeżył wojnę. Jesienią 1998 r. w niedzielę, przyjechał da mnie z Nowego Jorku Żyd Zajden wraz z rodziną. Ja znałem Zajdena, który mieszkał na ulicy św. Marka, w domu, gdzie dziś mieści się sklep „U Brodacza”. Zajdenowie, jeszcze przed wojną sprzedali ten dom i wyprowadzili się do Mielca. Jego. dziadek - Zajden, miał koło Dunajca duże gospodarstwo, a drugi dziadek, również duże gospodarstwo w Ziempniowie. Ów dziadek mieszkał w Szczucinie i ludzie mówili na niego Ziempniowski.

Przed wojną Zajdenowie zatrudniali służącą, która była u nich przez długie lata. Ożenił się z nią Zygmunt Bober ze Skrzynki. Bawiła ona małego Zajdena, który odwiedził ją w czasie swojego pobytu. Byłem razem z nim. Słyszałem. jak mówił do niej wzruszany – „tyś mnie wychowała”. Dziś Pani Bobrowa ma 80 lat i nie chodzi. bo ma chore nogi.

Ponieważ miała zepsuty wózek inwalidzki, Zajden wysłał jej po powrocie do USA pieniądze, a maja córka ten wózek jej kupiła. Zajden mówił do mnie – Tomek ciebie znają w Nowym Jarku. Skąd? - pytam. A Zajden tłumaczy – „W Nowym Jorku żył rabin ze Szczucina. I wszyscy mówili na niego Szczuciński Rabin. On cię znał". To prawda, znał mnie, bo w Szczucinie miał on ogród spacerowy graniczący z naszym polem. Ten ogród kupili mu Żydzi, żeby nie spacerował po ulicy. Ogród miał 200 metrów długości, rosły w nim akacje. a pośrodku, przez całą długość, ciągnęła się ścieżka do spacerowania. Ten rabin, całą wojnę był razem z innymi Żydami w Rosji. Przeżył wojnę i wrócił da Krakowa. Gdy tam mieszkał, chciał mi sprzedać swój ogród, ale go nic kupiłem. Potem wyjechał do USA. Z Zajdenem utrzymujemy stałe kontakty. Jego żona mówi, że Zajden jest bardzo. uczuciowy i lubi pomagać ludziom. Bardzo chce żebyśmy przyjechali z żoną do niego, do USA. Ale ja nie pojadę, może ktoś z rodziny. Chcę powiedzieć, żeby czytelnicy wiedzieli, że Żydzi są wdzięczni za pomoc okazaną im w czasie wojny i wynagradzają swym wybawcom, jak tylko mogą7.

Z wywiadu, jaki autor niniejszego opracowania przeprowadził w 2007 r. z Ś.P. Tomaszem Lechem i jego żoną Marią, wiadomo, że pod koniec życia rozpoczęli oni za namową rodziny i przyjaciół starania o przyznanie medalu „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. T. Lech przygotował specjalne pismo, datowane na 1 XII 2000 r.:

Moje nazwisko Lech Tomasz urodziłem się 20.12.1909 roku w Szczucime […] Pani Sabina Siserówna, którą ukrywaliśmy w czasie wojny w swoim domu przez miesiąc czasu i jej mąż Leib Silber już nie żyją mieszkali we Francji w Paryżu. Do ich śmierci mieliśmy stały kontakt listowny i telefoniczny. Z ich dziećmi nie mamy kontaktu, bo nie znają one języka polskiego […].

Nigdy nie starałem się o żadne odznaczenia, czy nagrody za pomoc Żydom w czasie wojny. Dlatego też nie mam żadnych dyplomów ani odznaczeń. Jedynym dowodem na to jest książka, którą napisali państwo Siłberowie, a ja dołączam kserokopię strony tytułowej i przetłumaczony rozdział, w którym mowa o przechowywaniu pani Sabiny w naszym domu Mąż pani Sabiny pisał do nas w liście i mówił do córki przez telefon, że zasadził drzewo w Izraelu z nazwiskiem Lech Tomasz, tylko nigdy nie otrzymałem potwierdzenia tego faktu na piśmie.

Pisałem wspomnienia o Żydach w Szczucinie do naszej gazety „Wieści Szczucińskie”. Przesyłam kserokopie tych wspomnień, w nich opisuję moją pomoc Żydom. Jest to tylko część mojej działalności na rzecz Żydów musiałbym napisać całą książkę, a do tego nie mam talentu. To, co napisałem we wspomnieniach to jest prawda, bo jeszcze żyją świadkowie tych wydarzeń i mogliby zaprzeczyć kłamstwu […].

Od autora

Do napisania tego artykułu skłoniły mnie pojawiające się ostatnio w publikacjach [Tomasz Gross, Jan Grabowski i in.] i środkach masowego przekazu oskarżenia wysuwane przeciwko Polsce i Polakom, dotyczące odpowiedzialności za eksterminację Żydów. Bezczelne kłamstwa pozostające bardzo długo bez odpowiedzi ze strony władz państwowych, ciągłe przepraszanie za holocaust, (bez wyjaśnienia za co się przeprasza) rodzą niekiedy postawy odwrotne od zamierzonych. Szczególnie podłe jest to, że obydwaj wymienieni autorzy nie są z zawodu historykami, a z opluwania naszego narodu uczynili sobie źródło dochodów.

4 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką. Wybór daty nawiązuje do dnia, w którym Niemcy w 1944 r. zamordowali w Markowej rodzinę Ulmów: Józefa i Wiktorię oraz ich dzieci, wraz z ukrywającymi się u nich Żydami8.

Rodzina Ulmów z Markowej zamordowana za ukrywanie Żydów [dzieje.pl/aktualnosci/24].

Dzień ten ustanowiono – jak zapisano w treści ustawy z 6 marca 2018 r. – „w hołdzie Obywatelom Polskim – bohaterom, którzy w akcie heroicznej odwagi, niebywałego męstwa, współczucia i solidarności międzyludzkiej, wierni najwyższym wartościom etycznym, nakazom chrześcijańskiego miłosierdzia oraz etosowi suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej, ratowali swoich żydowskich bliźnich od Zagłady zaplanowanej i realizowanej przez niemieckich okupantów”.

Ktoś rozgoryczony obecnym zachowaniem się wielu, szczególnie amerykańskich Żydów- nie tyle brakiem jakiejkolwiek wdzięczności, co ich trudno zrozumiałą dla chrześcijan i porządnych ludzi okazywaną do nas wrogością, może postawić pytanie: „co to nam dało?”. Odpowiedź jest prosta: przede wszystkim czyste sumienie, a to, że wielu z tych uratowanych zachowuje się dokładnie tak, jak żmija z chłopem w wierszu Adama Mickiewicza „Chłop i żmija” to sprawa ich, a nie naszego sumienia.

Przypisy

1.               J. Rzeszuto, Żydzi dąbrowscy, Dąbrowa Tarnowska 1993].

2.       K. Struziak, Szczucin i okolice. Zarys dziejów do 1948 roku, Szczucin 2009.].

3.       „Gazeta Żydowska”  1941, nr 54, nr 101.

4.       https://sztetl.org.pl/pl/miejscowosci/s/621-szczucin/99-historia-spolecznosci/138114-historia-spolecznosci, dostęp: 8 IX 2019.

5.       J. Rzeszuto, dz. cyt.

6.       A.K. Musiał, Lata w ukryciu , T.II, Gliwice 2000.

7.       „Wieści Szczucińskie” 1999, nr 2.

8.       https://www.dzieje.pl/aktualnosci/24-marca-obchodzimy-narodowy-dzien-pamieci-polakow-ratujacych-zydow-pod-okupacja, dostęp: 8 IX 2019 [dzieje.pl/aktualnosci/24].